Wszystko na sprzedaż

15 marca odbyło się kolejne spotkanie DKK przy Wypożyczalni Głównej WiMBP w Zielonej Górze. W zacnym gronie 12 osób dyskutowałyśmy na temat dwóch pozycji – autobiografii Lisy Brenan-Jobs pt. „Płotka” i powieści Jakuba Ćwieka „Topiel”.

Zacznę od „Topieli”, która na tle innych dokonań pisarza, znanego głównie z literatury fantastycznej, podróżniczej czy reportażowej, zdecydowanie się wyróżnia. Rzecz jest obyczajowa, z elementami kryminalnymi, bardzo dobrze, mocno osadzona w latach dziewięćdziesiątych, a ściślej w pamiętnym 1997 – roku powodzi stulecia w mocno poszkodowanym przez żywioł miasteczku Kłodzko. Większość z zebranych na spotkaniu pań miała ciągle w pamięci te straszne chwile, bo w Lubuskiem Odra też poczyniła ogromne szkody. W powieści Ćwiek świetnie przedstawił wszystkie aspekty towarzyszące katastrofie, postawy ludzi ratujących swój świat, heroiczne i te niekoniecznie godne pochwały. Jest tu też wiernie oddany koloryt tamtych lat w Polsce. Przejmująca jest też warstwa obyczajowa, historie rodzinne bohaterów, przede wszystkim tych młodocianych, których dotykają poważne problemy za trudne na ich nastoletnie barki. Wątek kryminalny jest tu ważny, aczkolwiek niekoniecznie dominujący, stąd pewien kłopot z klasyfikacją, powiedzmy gatunkową, tej powieści. Książka warta polecenia, tym bardziej, że powódź z 1997 roku nie doczekała się chyba jakiegoś większego odzwierciedlenia w literaturze.

Natomiast w przypadku autobiografii Lisy Brenan-Jobs osobiście miałam tzw. uczucia mieszane. Historia jest smutna, dzieciństwo Lisy, córki słynnego Jobsa, założyciela Apple Inc. to nieustanna walka o odrobinę uczucia i uznania ze strony ojca, człowieka, który długo nie chciał uznać własnego dziecka. Autobiografia jego córki literacko nie jest najwyższych lotów i ciśnie się na usta pytanie, w jakim celu powstała? Jako element psychoterapii? Publicznej? Wątpię. Jej ciotka ze strony ojca też coś takiego biograficznego „popełniła”. Wszystko na sprzedaż?

Maria Macała

W słabym ciele piękny duch

Spotkanie DKK przy Wypożyczalni Głównej odbyło się 15 lutego 2023 r. Frekwencja rośnie z miesiąca na miesiąc, doszła też nowa koleżanka, rozmawiałyśmy w gronie 13 osób.

Tytuł niniejszego sprawozdania, nieco przekorny, odwołuje się wprost do głównego bohatera tego wieczoru – nieodżałowanego ks. Jana Kaczkowskiego. Asumptem do dyskusji stała się książka Macieja Kraszewskiego „Johnny”.

To opowieść o Janie Kaczkowskim, księdzu zmagającym się z chorobą nowotworową, która go pokonała, ale nie złamała. Ten fantastyczny kapłan i człowiek utworzył w Pucku hospicjum, które funkcjonuje do dziś. W książce „Johnny” mocnym głosem opowiada historię księdza i własną Patryk Galewski, młody człowiek z kryminalną przeszłością, który wyszedł na prostą dzięki temu, że ks. Kaczkowski zaufał mu i przywrócił godność. Okazało się, że wiele koleżanek czytało książki księdza i jego postać jest im znana i bliska, bo kapłan wzbudzał podziw i szacunek wśród wierzących i niewierzących. Był i jest autorytetem w czasach, kiedy tak bardzo tych autorytetów brakuje. Jedna z naszych koleżanek opowiedziała nam, jak już po śmierci księdza Jana była w Pucku i obejrzała hospicjum, jego opus magnum. Inna zaś wspominała jego wizytę w Zielonej Górze, w parafii św. Józefa na Zaciszu. Były to wzruszające relacje. Na podstawie książki „Johnny” nakręcono też film fabularny, ale nie wszystkie go obejrzałyśmy, więc seans jest jeszcze przed nami. Padła też uwaga, że jest to trochę merkantylne, ale żyjemy w takich, a nie innych czasach.

Na dzisiejsze spotkanie przeczytałyśmy też antologię „Taniec pszczół i inne opowiadania z czasów wojny” autorstwa dziesięciu pisarek i pisarzy. Rzecz mocna, przejmująca, oparta w dużej mierze na prawdziwych wydarzeniach. Taka literatura nie pozostawia nikogo obojętnym.

 

Maria Macała

1678351825852

Dobre historie

Dobre historie

    14 grudnia odbyło się ostatnie w 2022 roku spotkanie naszego DKK. Z przyjemnością zamieniłyśmy nasze lokum na przemiłą, stylową Cafe Pro Libris na parterze budynku. To wnętrze, pięknie zaaranżowane po dawnej księgarni, jest wprost stworzone na różnego rodzaju spotkania kulturalne. Frekwencja jak zwykle dopisała, było nas chyba 10 osób, w tym dawno niewidziana koleżanka, co szczególnie cieszy.

   Tym razem dyskutowałyśmy na temat pierwszej, wydanej po polsku książki zeszłorocznego noblisty Abdulrazaka Gurnaha „Powróceni” i „Saturnina” Jakuba Małeckiego.

    Akcja powieści Gurnaha toczy się nieśpiesznie od początku XX wieku aż po lata po II wojnie światowej. Pisarz porusza zapomniany temat kolonializmu niemieckiego w Afryce Wschodniej, a szczególnie askarysów, żołnierzy kolonialnych rekrutowanych z miejscowej ludności. Oskarżani o szczególne okrucieństwo sami byli ofiarami przemocy, a nie tylko bezwzględnymi kolaborantami. Stosunek kolonizatorów Niemców do askarysów symbolizuje relacje kolonialne, pełne fałszywie pojmowanej misyjności, pogardy, wyzysku i przede wszystkim rasizmu. Pisarz pokazuje bezsilność mieszkańców Afryki Wschodniej wobec kolonizatorów, pozorność ich wpływu na własne życie, ale jednocześnie tworzy piękny portret ludzi prostych, ale pełnych powściągliwych emocji i miłości. Mądra, dobra literatura, chapeau bas!

     „Saturnin” Jakuba Małeckiego to powieść łącząca czasy współczesne z obrazami II wojny światowej. Jest to przewrotna, alternatywna historia rodzinna pisarza. Małecki pisze bardzo dobrze i trafia do wielu czytelników, historie przez niego opisane wydają się wiarygodne, kapitalne są sceny z kampanii wrześniowej, ukazujące grozę wojny, jej chaos, okrucieństwo i absurd. W powieści są też całe frazy, sceny naprawdę piękne, chwytające za serce (wiem, wiem ckliwie to brzmi, ale wielu czytelników może to potwierdzić).

    Bardzo cenię Jakuba Małeckiego za jego niesamowitą wrażliwość i dlatego zawsze wybaczam mu różne niedoskonałości, które krytycy jego twórczości zawsze gdzieś mu wytkną.

Ja lekturę tej powieści gorąco polecam.

Maria Macała

 

 

 

 

 

Twórczość Erica-Emmanuela Schmitta

25 stycznia odbyło się pierwsze w 2023 roku spotkanie DKK przy Wypożyczalni Głównej WiMBP w Zielonej Górze. Bardzo ucieszył nas fakt, że doszła nowa, „klubowa” koleżanka. W zaciszu stylowej, klimatycznej Cafe Pro Libris w gościnnym Norwidzie 12 osób dyskutowało o twórczości Erica-Emmanuela Schmitta.

Chyba większość z nas zetknęła się wcześniej z powieściami czy opowiadaniami Francuza, ale na ten dzień przeczytaliśmy w ramach propozycji DKK „Szkołę egoistów” i „Dziennik utraconej miłości”. „Szkoła egoistów” to debiut literacki Schmitta z 1994 r., skromny objętościowo, ale iskrzący się ciętym dowcipem i wprawiający we frustrację miłośników pisarza, znanego z kultowej już mini powieści „Oskar i pani Róża” czy „Pan Ibrahim i kwiaty Koranu”. Tu mamy do czynienia z powieścią filozoficzną, napisaną przez filozofia z wykształcenia, nauczyciela akademickiego. Jeśli ktoś zna twórczość Schmitta, a nie czytał jego debiutu, może poczuć się trochę zdezorientowany, a nawet rozczarowany. Warto jednak dać tej powieści szansę, żeby podelektować się wszystkimi smaczkami, które bez wątpienia nam ofiarowuje. Jeśli jednak ktoś chce zacząć czytelniczą przygodę ze Schmittem, lepiej wybrać inne jego pozycję, niekoniecznie ten debiut. Autor jest przede wszystkim znanym dramaturgiem i naprawdę świetne są jego sztuki np. „Małe zbrodnie małżeńskie” czy „Tektonika uczuć”. Mało tego, wiele jego powieści jest opartych na dramatach, a powieści z kolei są wystawiane na deskach teatrów na całym świecie. Schmitt jest też laureatem Nagrody Gouncourtów w kategorii opowiadanie za zbiór pt. „Trucicielka” (czytałam, rewelacyjny). Podobne odczucia miała też nasza koleżanka po lekturze „Małżeństwa we troje”, była zachwycona tymi opowiadaniami. Schmitt jest zwolennikiem krótszych form, lubi prostotę, pewne uproszczenia, co nie oznacza swoistego prostactwa. Jest naprawdę dużą sztuką napisać utwór o niewielkiej objętości, zawierającym jednak maksimum emocji i przesłania. Pisarz jest trochę nierówny w swojej twórczości, pisze już ponad 30 lat i zdarzają się mu pozycje zdecydowanie słabsze np. „Ulisses z Bagdadu”.

Podobnie jest z „Dziennikiem utraconej miłości”, o którym dyskutowaliśmy podczas tego spotkania. Schmitt ukazuje tu trudny moment ze swojego życia, śmierć matki i okres żałoby po niej. Temat bardzo ważny, dotykający każdego człowieka, ale ten opis jest jakiś histeryczny (myśli samobójcze pisarza, syna, który stracił matkę, jej idealizacja – matka mu zrobiła jeden raz w życiu przykrość – swoją śmiercią). Jest tu swoisty ekshibicjonizm, trochę tego wszystkiego jest za dużo. Z drugiej strony każdy inaczej przeżywa żałobę i dobrze, że ten temat jest podejmowany w literaturze. Przypomniała się nam inna książka o podobnej treści, którą czytaliśmy w ramach klubu. To „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy. Piękne epitafium, wystawione zmarłej matce, ale w sposób dyskretny, stonowany, aczkolwiek też emanujący bólem utraty kogoś bardzo ważnego. Moim zdaniem lepsze od „Dziennika utraconej miłości”. Rozmawialiśmy też o innych książkach Schmitta i doszliśmy do wniosku, że to pisarz, którego, owszem, warto czytać (szczególnie dramaty i opowiadania), ale chyba bez szczególnego „nabożeństwa”.

Maria Macała

Dobra, niezła, nie polecam

Dobra, niezła, nie polecam

     24 listopada miałyśmy do omówienia w naszym DKK aż trzy książki, powieści „Empuzjon” Olgi Tokarczuk, „Las znikających gwiazd” Kristin Harmel i zbiór anegdot autorstwa Grzegorza Kasdepke i Huberta Klimko-Dobrzanieckiego pt. „Królik po islandzku”.

   Największe oczekiwania były oczywiście w stosunku do powieści noblistki. Tu opinie były raczej podzielone, nie wszystkim książka się podobała, choć tak naprawdę zawiera wiele motywów i tropów charakterystycznych dla pisarstwa Tokarczuk. Osobiście odnoszę wrażenie, że powieść porusza tyle ważnych wątków, że warto przeczytać ją powtórnie, a cudowny język „Empuzjonu” po prostu jeszcze raz posmakować.

    Powieść Kristiny Harmel „Las znikających gwiazd” porusza sprawy z czasów II wojny światowej. Tym razem jest to opowieść o ukrywaniu się Żydów w lasach na Polesiu, inspiracją była tu postać Arona Bielskiego, aczkolwiek autorka opowiada o innej grupie. Zawsze z pewną obawą sięgam po książki amerykańskich pisarzy o czasach II wojny światowej. Na ogół są schematyczne, proste, jakby świeżutko zeszły z taśmy kursu kreatywnego pisania. Te powieści mogą się podobać, mają czasami dobre fragmenty, ale, tak czy inaczej, dla mnie to literatura (jak filmy) klasy B.

     „Królik po islandzku” to fantastyczna wyprawa w przeszłość PRL-u, a właściwie w czasy młodości wielu z nas. Powinna być opatrzona zaleceniem „Dozwolone od lat 40”, bo młodsi czytelnicy nie odczują tych wszystkich smaczków tak oczywistych dla starszych. Może to być swoista biblioterapia, bo podczas lektury tej książki można się pośmiać. Od czasu do czasu warto sięgnąć po coś lżejszego, aczkolwiek w bardzo dobrym gatunku.

Maria Macała